Islandia latem

ISLANDIA - Pierwsza wyprawa

Gdy pierwszy raz lecieliśmy na Islandię mieliśmy tylko skrawek informacji o wyspie. Planowaliśmy tę podróż od jakiegoś czasu i naszym celem było objechanie wyspy w 8 dni i zobaczenie jak najwięcej w tym dość krótkim czasie.
Mieliśmy dokładny harmonogram działań z jednodniowym zapasem na nieoczekiwane zdarzenia. Ruszamy w NOWE więc nie wiemy czy nasz plan w 100% da się zrealizować.

Wszystkie możliwe procedury (bilety, opłaty, ubezpieczenie, wynajęcie samochodu) zrobiliśmy zza biurka w domu. To zawsze zaoszczędza czas. Spakowaliśmy się w dwie walizki upchane do granic kilogramowego limitu.
W wypożyczalni IcePol ,o której napiszemy poźniej wynajęliśmy Mitsubishi Pajero i wypożyczyliśmy komplet małego kucharza. Plan był taki, że ograniczamy koszty do minimum, ale jak się później okazało zapłaciliśmy za tą wyprawę na prawdę sporo. Większość kosztów to bilety lotnicze, wypożyczenie samochodu i paliwo. Większość jedzenia zabraliśmy z Polski. Dokupywaliśmy niezbędne produkty już na miejscu w odpowiednikach polskich Biedronek.

Na Islandię, lotnisko w Keflaviku dolatuje się zawsze w środku nocy. Chłopaki z IcePol odbierają Nas z lotniska i wiozą do siedziby swojej firmy. Tam czaka na Nas Pajero. Tzn miało czekać gotowe, ale klienci przed Nami lekko je zepsuli i trzeba było dokonać szybkich napraw. Na codzień jeździmy 20-letnimi Jeepami więc standard Pajero nie stanowił problemu 🙂 Staje się ono naszą bazą noclegową, kuchnią i środkiem transportu na kolejnych 7 nocy.
Coś stukało i pukało od początku, ale czas ruszać w drogę i zająć głowę czymś innym 🙂

Ruszamy trasą numer 1. To jedyna główna droga Islandii. Drogi numer 2 po prostu nie ma 🙂 Jest to w 95% jednopasmowa arteria okrążająca wyspę dookoła, która na jednym z odcinków była nawet zwykłym szutrem bez asfaltu. Stan drogi jest jak najbardziej ok.

Jedziemy na północ ile tylko damy radę. Każda godzina zbliża Nas do celu. Pierwszą noc śpimy gdzieś na poboczu trasy nr 1. Islandię znamy tylko ze zdjęć więc to co zobaczyliśmy rano po przebudzeniu sprawiło, że od tamtej chwili staramy się tam wracać co roku.

Pierwszy i jeden z moich (Łukasza) celów to Látrabjarg. Najdalej wysunięte urwisko na zachód na Islandii. Jest to największe miejsce lęgowe ptactwa w Europie. I właśnie przebywające tam maskonury musiałem zobaczyć. Jestem fotografem dzikiej przyrody i takiej okazji nie mogłem przepuścić.

Korzystamy z naturalnych gorących źródeł.  Plan trasy wybraliśmy specjalnie tak, żeby przynajmniej co drugi dzień skorzystać z gorących źródeł i się po prostu umyć. Podczas całego wyjazdu ani razu nie zajechaliśmy na kamping. Miało być dziko i tak też było.

Kolejny dłuższy przystanek to Akureiri. Zwiedzamy okolice, śpimy u podnóży wulkanów, oglądamy wypełniony błękitną wodą wulkan Krafla … i spacerujemy po śmierdzących siarką gorących aktywnych polach Hverir. Znajdujemy też kolejne gorące źródło. Odpoczywamy. Źródło graniczy z rzeką, w której woda ma dosłownie kilka stopni i to stanowi doskonały przyrodniczy kontrast. Ciekawym miejscem jest też jaskinia Grjótagja cave. Warto ją zobaczyć.

Szukamy dogodnego miejsca, żeby ugotować kolację i się wyspać. Tutaj temperatura spada pierwszy raz poniżej zera choć to środek lata. Śpiwory, które wzięliśmy na tą wyprawę nie zdały egzaminu. Śpimy we wszystkim co mamy i dopiero wtedy jest w miarę komfortowo.

Całą wschodnią część wyspy i fiordy wschodnie traktujemy podczas tej wyprawy trochę po macoszemu. Chyba był to region, który podobał się Nam najmniej. Ciężko mówić na Islandii, że coś może się nie podobać, bo tam po prostu jest pięknie na każdym kroku. Jednak mimo wszystko zatrzymujemy się tam tylko gdy musimy. Myślę, że właśnie w tym miejscu zaoszczędziliśmy jeden dodatkowy dzień.

Gdy zbliżamy się do południowo-wschodniej części wyspy pierwszy raz widzimy lodowiec. Zieleń mocno kontrastuje z widzianym w oddali lodowcem. Widok robi na Nas ogromne wrażenie. Dla Łukasza lodowiec do dziś to najciekawszy element wyspy. Jest już bardzo późno i szukamy miejsca na kolejny nocleg, ale cały czas nie możemy doczekać się porannych widoków.

Południe Islandii to taka Islandia w pigułce. Lodowce, wulkany, gorące źródła, czarne plaże, kolorowe góry, gejzery i moc wodospadów.
Znajdujemy miejsce gdzie można suchą stopą dojść i dotknąć lodowca. Jest to jeden z małych języków lodowca Vatnajokull, a swoją potęgą dosłownie przytłacza i zachwyca.

Są też miejsca gdzie można dosłownie wejść za wodospad i jest miejsce gdzie leży wrak samolotu Dakota. Czym jeszcze może zaskoczyć Islandia ? Okazuje się, że może i to nie raz 🙂

Z wyprawą do wraku Dakota wiąże się pewna zabawna historia. Zaraz po ulewie gdy czasu przez zmierzchem na dojście było mało postanawiamy, że jednak idziemy. Tęcza Nas do tego zmotywowała jeszcze bardziej. Zaskoczyła Nas odległość jaką trzeba przejść żeby dotrzeć do samolotu, ale udaje się przez zmrokiem. Robimy zdjęcia i łapiemy wspomnienia. Te obrazy zapadają w pamięć. Jest w tych widokach Islandzkich coś niesamowitego co sprawia, że w wyspie można się zakochać od pierwszego wejrzenia. Pogoda płata figla non stop i trzeba tu czasami po prostu poszukać. To, że pada tu gdzie jesteśmy wcale nie oznacza, że pada 20km dalej.
Wracamy w całkowitych ciemnościach. Po drodze spotykamy młodego Francuza, który zwiedza wyspę „na stopa”. Rozmawiamy po drodze i ustalamy, że nie zostawimy go samego na tym pustkowiu. Na parkingu nie ma już żadnego auta oprócz Pajero. Dogadujemy się, że 10km dzieli Nas od parkingu na, którym kolega z Francji planuje rozbić namiot i zanocować. Podwozimy go na parking i odjeżdżamy. Noc planujemy spędzić jak najbliżej basenu Seljavallalaug.
Dopiero po powrocie do domu okazuje się, że parking na którym zostawiliśmy naszego autostopowicza był parkingiem przy jednym z najpiękniejszych wodospadów Skogafoss :-). Wodospad zobaczymy dopiero podczas naszej kolejnej zimowej wyprawy

Odjeżdżamy od parkingu i jedziemy na nocleg w pobliże basenu Seljavallalaug , żeby z samego rana bez natłoku ludzi spokojnie pocieszyć się widokiem gór i nagrzać w ciepłej wodzie

Woda w basenie średnio ciepła, ale nie o temperaturę wody tu chodziło. Zobaczcie sami.

Nastał ten moment wyjazdu gdzie mieliśmy więcej czasu niż planów rozpisanych jeszcze w Polsce. Darmowy roaming pozwalał na sprawdzanie pogody, dróg, miejsc. Wybór padł na kolorowe góry. Ruszamy do Landmannalaugar, pola biwakowego u podnóża gór. Prowadzi tam przepiękna trasa dla aut 4×4. Odbijamy z drogi 26 i dalej przez kilkanaście kilometrów mamy ciągle ochotę się zatrzymywać i robić zdjęcia. Mijamy wulkan Hekla, przejeżdżamy przez rzeki. Docieramy do kempingu. Można tu dojechać tylko latem, a i tak przed kempingiem są dwa parkingi. Jeden przed rzeką, a drugi tuż za nią. Kto nie ma odwagi przejechać przez rzekę zalewając samochód do połowy drzwi zostaje po drugiej stronie i pokonuje resztę trasy pieszo. My ruszamy do przodu. Przecież mamy niezniszczalne Pajero 🙂

Kolorowe góry były chyba najlepszą dodatkową opcją jaką mogliśmy wybrać. Trzeba po prostu tam być i to zobaczyć.
Samo miejsce kempingu i widoki są przecudowne. Tuż obok są fantastyczne gorące źródła, gdzie na prawdę można odpocząć i się wygrzać. W górach spędzamy dwa dni. Pierwszego dnia robimy rekonesans, robimy najbliższy dostępny szlak i planujemy kolejny dzień. Znowu śpimy we wszystkim co mamy, bo noc nie należy do najcieplejszych.
Wstajemy jeszcze przed wschodem, żeby zdążyć zjeść śniadanie, wypić kawę, spakować się i ruszyć na cały dzień w góry. Plusem bardzo rannych wyjść jest późniejsza samotność podczas marszu. Uwielbiamy być sami z przyrodą. Fakt, że kochamy góry czujemy się tu jak w domu. Łapiemy siłę tego krajobrazu na ile jesteśmy w stanie. Stajemy na szczycie jednej gór i patrząc na ten magiczny kawałek świata już zazdrościmy ludziom, którzy mogą tu zostać na dłużej i nie goni ich data na bilecie lotniczym.
Fotografujemy, cieszymy się sobą nawzajem i wszechobecną pustką. Czujemy, że razem możemy zrobić wszystko. Ze szczytu widzimy jak obóz budzi się do życia i pierwsi turyści ruszają w drogę.

Ostatnie chwile na wyspie poświęcamy na „zaliczenie” Złotego Kręgu. Są to Park Narodowy Bingvellir, obszar geotermalny Geysir i wodospad Gullfoss. Tu napotykamy na masę turystów. Sportowe samochody, modne ciuchy, nienaganne fryzury, a my ….. w starym Pajero, w brudnych tygodniowych ciuchach z kubkami z zalaną wrzątkiem kaszą kuskus 🙂 Fajny kontrast.

Gdy zostaje kilka godzin do odlotu nie tracimy ani chwili. Objeżdżamy południowo-zachodni skrawek wyspy niedaleko lotniska. Uważamy, że warto tu zajrzeć jeśli ktoś nie planuje eskapady po całej wyspie, bo teren jest na prawdę bardzo ciekawy. Szukamy tu m/i naturalnego basenu graniczącego z oceanem. Wypatrzyłem to w jakimś przewodniku i postanowiłem, że się tam wykąpię. Cały czas myśleliśmy, że jest to gorące źródło, ale niestety nie było. Woda w oceanie ciepła nie była :-), ale misja została wykonana.

Czas pożegnać się z Islandią. Zmęczeni, pełni wrażeń wiemy już wtedy, że misja Islandia nie została zakończona.

Wrócimy tu niebawem i oczywiście opowiemy Wam o tym.