Lecąc z Warszawy Wizzair tradycyjnie przylatujemy na miejsce w środku nocy. Po odebraniu walizek i przejściu przez magiczne drzwi lotniska czekają na Nas chłopaki z IcePol. Zabierają Nas do biura gdzie dostajemy kluczyki do zarezerwowanej wcześniej Dacia Duster. To już nie ta sama firma co jeszcze dwa lata temu. Nowe biuro, nowe samochody. Wszystko pachnące i nowe.
Zaraz po załatwieniu minimum formalności i zapakowaniu się do auta ruszyliśmy w drogę, żeby dotrzeć do miejsca w którym odpoczniemy po podróży. Po 3 godzinach jazdy zjechaliśmy na pobocze żeby się trochę przespać i zregenerować. Zrobiłem kilka pamiątkowych nocnych zdjęć okolicy i na kilka godzin pochłonął nas sen.
To nasza baza noclegowa, jadłodajnia i transport na kilka dni wyprawy.
Poniżej miejsce pierwszego noclegu.
Zaraz po przebudzeniu Islandia przywitała nas zimnem, wiatrem, śniegiem i islandzkimi konikami. Pogoda jest tu bardzo zmienna więc mogliśmy się spodziewać wszystkiego. Wiedzieliśmy, że będzie zimniej niż latem, ale zimowy wiatr na prawdę robi tutaj robotę 🙂
Po pół godzinnych poszukiwaniach dotarliśmy do miejsca, które było zaplanowane na ten poranek. Cudowne gorące źródło tylko dla Nas. Mało znane jeszcze wtedy źródło na uboczu dawało szansę na bycie tam tylko we dwoje. Wspaniałe położenie dawało poczucie pozytywnej samotności i pełnej harmonii z naturą.
Po cudownym poranku i gorącej kąpieli ruszamy w dalszą drogę. Mijając kolejne kilometry aura lekko się zmieniła, zniknął zalegający śnieg i pojawiło się trochę słońca. Obecne wszędzie owce wylegujące się w lato na poboczach dróg znikneły pozamykane w zagrodach. Jednymi z nielicznych zwierząt spotkanych po drodze to islandzkie konie. Zresztą bardzo wdzięczny obiekt do fotografowania.
Wodospad Skógafoss. W zimę jest tam trochę mniej ludzi więc postanowiliśmy zaliczyć tym razem i tą atrakcję. Widać go doskonale z drogi numer 1 więc ciężko go przeoczyć jadą z Reykiawiku w stronę Vik.
Dyrhólaey Lighthouse
Trasa numer 1. Droga w stronę lodowców.
Lodowiec Vatnajokull.
Na ponowne potkanie z tym lodowcem czekaliśmy 2 lata. Odkryliśmy to miejsce latem i właśnie tu lodowiec jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Miejsce przez dwa lata zmieniło się nie do poznania. Lodowiec jest w ciągłym ruchu i to co widzieliśmy kilkanaście miesięcy temu zostało już tylko na zdjęciach co nie świadczy, że teraz doznania były słabsze.
Podczas tej wyprawy jeszcze tu wrócimy
W drodze do jeziora Jokulsarlon. Nad jeziorem parkujemy nie na głównym parkingu, ale na jednym z dwóch. które znajdują się przed mostem jadąc w stronę Hofn. Wdrapujemy się na niewielkie wzniesienie i podziwiamy całą panoramę. Jesteśmy przyzwyczajeni do widoku z głównego parkingu (ten za mostem) i ta perspektywa z oddalonego o kilkaset metrów miejsca wydaje się zupełnie inna. Zdecydowanie mniej obfotografowana.
Kilka dziennych zdjęć, pyszna kawka i ruszamy dalej.
Docieramy do słynnej diamentowej plaży. Wjazd na plaże znajduje się zarówno przed jak i za mostem. Trudno powiedzieć, które miejsce jest ładniejsze. Zależy to od ilości lodowych brył, która zmienia się nieustannie. Wybieramy zjazd przed mostem. To właśnie tu spędzimy ostatnią noc.
Dziś plaża na razie bez śniegu za to z bardzo silnym wiatrem.
Kolejny dzień i powrót do miejsca , w którym byliśmy dzień wcześniej. Penetrujemy lodowiec w poszukiwaniu jaskiń. Czoło lodowca jest szare i brudne ponieważ pcha on tony piachu i wulkanicznego pyłu. Dalsza część jest błękintna i trudno ocenić i nazwać kolor jaki ma lodowcowy lód. Podobno jest to po prostu kolor lodowcowy.
Największa jaskinia jaką spotkaliśmy. Wysoka na 2 piętra i długa na kilkaset metrów. Niestety w wejściu płynęła rzeczka o ponad 2m głębokości i kilku merach szerokości. Mimo woderów zabranych z Polski nie udało mi się sforsować wejścia. Udało się za to przebić jedną nogawkę i nabrać lodowatej wody 🙂
Omijając brudne czoło lodowca i wspinając się na pobliską górę można było podziwiać cały lodowiec w jego pięknym błękitnym kolorze.
Lodowiec na dalszych zdjęciach wydaje się ogromny, a to jest tylko jeden z jego bardzo małych lodowych języków. To pewnia jakaś jego 1/10000 część.
Tę noc wyjątkowo spędziliśmy w pobliskim pensjonacie żeby trochę rozprostować kości, naładować baterie do aparatów, nagotować wody w termosy i w końcu wziąć kolejną kąpiel. W pobliżu nie ma gorącego źródła więc skorzystaliśmy z tradycyjnego prysznica 🙂
Kilka godzin snu i jeszcze w nocy ruszyliśmy nad Jokulsarlon. Planem była oczywiście zorza polarna , ale mimo dobrej pogody przez 3 dni i optymistycznych prognoz zorzowych nie udało się jej zobaczyć. To będzie motywacja do kolejnej wyprawy.
Mimo braku zorzy warto było czekać do rana. Tego dnia zaczął się niesamowity świetlny spektakl, który chyba ciężko oddać na zdjęciach. Magia kolorów tego poranka pozostanie na długo w pamięci. Islandia budzi się i zasypia bardzo powoli i to sprawia, że zarówno poranek jak i zmierzch trwają tu znacznie dłużej niż w Polsce.
Po przejściu przez ulicę docieramy znowu na diamentową plażę i jej niesamowite lodowe struktury. O wschodzie słońca robiły jeszcze większe wrażenie.
Po porannych zdjęciach wróciliśmy do pensjonatu, zjedliśmy śniadanie, miło się pożegnaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kręcąc się po okolicy wpadamy na pomysł żeby zobaczyć jeszcze jeden z fantastycznych wodospadów.
Svartifoss nie jest imponująco wielkim wodospadem, ale jego niesamowite skalne kolumny i klimat miejsca były warte zobaczenia.
Po analizie map pogodowych postanawiamy kolejny nocleg spędzić na diamentowej plaży i spróbować znowu zapolować na zorzę. To była ostatnia noc na Islandii i to noc pełna wrażeń. Wiało tak, że obudził Nas kołyszący się samochód 🙂
Nie widziałem czy przeparkować samochód dalej, bo do wody było na prawdę blisko. Jednak wszystko się nagle uspokoiło (jak to na Islandii) i po chwili gdy wyszedłem o 1 w nocy pilnować zorzy do rana niebo było praktycznie bezchmurne.
Całą plażę przykrył biały puch i w świetle księżyca prezentowała się znakomicie. Jakoś trzeba było zabijać czas oczekiwania na zorzę i znosić uporczywe zimno. Spacery między bryłami i pajacyki pomagały. Po 4 godzinach ciągłego patrzenia w niebo o 5 rano na czatach zmieniła mnie Gosia, a ja na 2h poszedłem spać. Ogólnie na tym wyjeździe snu było po prostu mało.
Poranek przywitał nas piękną śnieżną pogodą. To był dzień odlotu i jak pomyśleliśmy że mamy w takich warunkach drogowych wracać 400km do lotniska wesoło nie było
Jednak po 100km drogi po śniegu nie było nawet śladu. Po wyjechaniu zza jednego z zakrętów śnieg po prostu zniknął odcięty jak od linijki.
Na koniec jeszcze przytulanie koni …i ostatnie pożegnalne zdjęcie w drodze na lotnisko.
Podsumowując wyjazd możemy stwierdzić, że było na prawdę warto. Zdobyliśmy kolejne doświadczenia i przetrwaliśmy w niesprzyjających warunkach kolejne 5 nocy na Islandii.
Czy wyspa jest fajniejsza latem czy zimą ?
Tego porównać się chyba nie da. Jest zupełnie inna. Zimowy wiatr, śnieg, jeszcze bardziej surowy krajobraz dają odczucie jeszcze bardziej niedostępnej krainy i na pewno nie jest to miejsce dla osób lubiących tylko i wyłącznie ciepełko pod kocykiem 🙂 Przynajmniej gdy nocuje się z małym Dusterze bez webasto.
I zdawało się Nam wtedy, że to była sroga i wietrzna zima. Nic bardziej mylnego. W przyszłym roku trafimy tu na islandzką zimę 100-lecia, ale o tym przeczytacie już w kolejnym wpisie 🙂